sobota, kwietnia 30, 2005
czwartek, kwietnia 28, 2005
Militaria
Wałkuję ostatnio na dziesiątą stronę mojego nowego klienta, który operuje w branży kontraktów rządowych z dziedziny inżynieria plus oprogramowanie, i trzeba przyznać, że qpę szmalu rząd amerykański wydaje na programy wojskowe. Firm takich jak ta jest na pewno dużo więcej, co ciekawe konkurencja na rynku wygląda zwykle tak, że wygrywający przetarg podnajmuje do części prac tych co przetarg przegrali, więc i wilk syty i owca cała. Mają kilkadziesiąt oddziałów w kraju i jakieś spółki zależne rozsiane po świecie - jedną w Angli, drugą w Australii.
I budują jakieś przenośne jednostki treningowe, symulatory pola walki, opracowują do tego strategie, remontują okręty, uzbrojenie, normalnie jak tego słucham to oczy mi się robią wielkie jak spodki. Nawet latryny przewoźne dla wojska projektują. Są też projekty bardziej cywilne, głównie dla straży granicznej i urzędu imigracyjnego, ale głównie wojsko: lotnictwo i marynarka wojenna. Klienci to zwykle nazwy baz wojskowych i fortów (to chyba pozostałości po dzikim zachodzie).
W związq z tym wszystko tajne przez poufne, kontrakty mają takie nazwy kodowe, że nikt nie wie o co chodzi, ja jako cudzoziemiec wogóle nie mam wglądu w te dokumenty, mój "badge" czyli karta do drzwi w budynku działa w ograniczonym obszarze i czasie, nie mówiąc o tym, że na pierwszy rzut oka się odróżnia od wszystkich pozostałych. Oczywiście w HQ (headquarter, czyli główna siedziba) gdzie pracuję mieści się pewnie księgowość i chyba manadżerowie projektów, ale i tak szef ochrony (której nota bene jakoś nie widać w budynku) walnął mi jakimś uszczypliwym komentarzem o tym, że nie pochodzę z tego kraju i że będę miał dość ograniczone pole manewru na terenie.
Nie dziwota, że przemysł wojskowy mają tak rozwinięty i muszą go gdzieś utylizować (czytaj na polach naftowych na bliskim wschodzie - nie chce pisać nazwy państwa, bo jeszcze mi sąsiedzi z pobliskiego pięknego pięciokątnego budynku wjadą do domu przez balkon w czarnych kominiarkach zapalając na czole czerwone kropeczki celowników laserowych, zwłaszcza że chyba atmosfera w państwie dość nerwowa, jeśli prezydent chowa się po bunkrach przed chmurami:-).
Zresztą co tu ukrywać - sam zacząłem wspierać przemysł zbrojeniowy: zakupiłem oczywiście zielone gacie z czasów dalekiego wschodu, które są chyba nie do zdarcia, jeśli chodzi o użyteczność, i których nawet najnowsze wzory nie są w stanie pobić. Do tego qpiłem jedno z ostatnich cudów lokalnej techniki wojskowej: śpiwór modularny. Na razie jeden, ale dla Słonia trzeba będzie qpić drugi, bo konstrukcja jest genialna. W worze wielkości połowy "grubej Berty" mieści się dwa różnej grubości śpiwory (jeden do 10C, drugi do -10C, a razem do -25C) i Gore-tex'owy flak zakładany na całość. Absolutna rewelacja. Oczywiście cała konstrukcja jest dosyć toporna, zgodnie ze standardami armii, ale przy okazji dość pomysłowo zrobiona. No i sam pomysł dwóch różnej grubości śpiworów jest moim zdaniem bardzo fajny. Skończyło się główkowanie jaki śpiwór qpić, żeby był dobry w lecie i w zimie.
I budują jakieś przenośne jednostki treningowe, symulatory pola walki, opracowują do tego strategie, remontują okręty, uzbrojenie, normalnie jak tego słucham to oczy mi się robią wielkie jak spodki. Nawet latryny przewoźne dla wojska projektują. Są też projekty bardziej cywilne, głównie dla straży granicznej i urzędu imigracyjnego, ale głównie wojsko: lotnictwo i marynarka wojenna. Klienci to zwykle nazwy baz wojskowych i fortów (to chyba pozostałości po dzikim zachodzie).
W związq z tym wszystko tajne przez poufne, kontrakty mają takie nazwy kodowe, że nikt nie wie o co chodzi, ja jako cudzoziemiec wogóle nie mam wglądu w te dokumenty, mój "badge" czyli karta do drzwi w budynku działa w ograniczonym obszarze i czasie, nie mówiąc o tym, że na pierwszy rzut oka się odróżnia od wszystkich pozostałych. Oczywiście w HQ (headquarter, czyli główna siedziba) gdzie pracuję mieści się pewnie księgowość i chyba manadżerowie projektów, ale i tak szef ochrony (której nota bene jakoś nie widać w budynku) walnął mi jakimś uszczypliwym komentarzem o tym, że nie pochodzę z tego kraju i że będę miał dość ograniczone pole manewru na terenie.
Nie dziwota, że przemysł wojskowy mają tak rozwinięty i muszą go gdzieś utylizować (czytaj na polach naftowych na bliskim wschodzie - nie chce pisać nazwy państwa, bo jeszcze mi sąsiedzi z pobliskiego pięknego pięciokątnego budynku wjadą do domu przez balkon w czarnych kominiarkach zapalając na czole czerwone kropeczki celowników laserowych, zwłaszcza że chyba atmosfera w państwie dość nerwowa, jeśli prezydent chowa się po bunkrach przed chmurami:-).
Zresztą co tu ukrywać - sam zacząłem wspierać przemysł zbrojeniowy: zakupiłem oczywiście zielone gacie z czasów dalekiego wschodu, które są chyba nie do zdarcia, jeśli chodzi o użyteczność, i których nawet najnowsze wzory nie są w stanie pobić. Do tego qpiłem jedno z ostatnich cudów lokalnej techniki wojskowej: śpiwór modularny. Na razie jeden, ale dla Słonia trzeba będzie qpić drugi, bo konstrukcja jest genialna. W worze wielkości połowy "grubej Berty" mieści się dwa różnej grubości śpiwory (jeden do 10C, drugi do -10C, a razem do -25C) i Gore-tex'owy flak zakładany na całość. Absolutna rewelacja. Oczywiście cała konstrukcja jest dosyć toporna, zgodnie ze standardami armii, ale przy okazji dość pomysłowo zrobiona. No i sam pomysł dwóch różnej grubości śpiworów jest moim zdaniem bardzo fajny. Skończyło się główkowanie jaki śpiwór qpić, żeby był dobry w lecie i w zimie.
Licznik
Znalazłem siakiś darmowy licznik, co to można podłączyć pod swoja stronkę, i wrzuciłem. Z tak zwanej wściekawości. Zaczynamy odliczanie od 28 kwietnia 2005 roku :-).
poniedziałek, kwietnia 25, 2005
Dupę urywa
Słoń wygrzebał to ostatnio. To dla tych co uganiają się po świecie w pogoni za ładnymi widokami (dla nas? :-).
Philadelphia, PA
W zeszły weekend udało mi się nie iść do pracy (klient się nie przygotował, ale odbiło mi się to czkawką w tym tygodniu), więc postanowiliśmy się wypuścić do Philly. Słoń jeszcze tam nie był, więc była okazja do zwiedzania, poza tym postanowiliśmy odwiedzić polską dzielnicę i qpić trochę normalnego jedzenia, typu majonez kielecki, ogórki kiszone, czy prawdziwa kiełbasa. Poza tym był to przedostatni weekend Asy w Stanach, bo zdecydowała się na wcześniejszy powrót.
W sobotę rano zwinęliśmy po drodze Carlosa i pognaliśmy w te pędy, żeby nam sklepów nie pozamykali. Chcieliśmy też zdążyć wejść do Independence Hall i zobaczyc dzwonek "Liberty Bell". Oczywiście z krążeniem po ulicach bez mapy i wędrówką po polskiej dzielnicy nie udało nam się już dostać biletów do Independence Hall, ale za to poszliśmy na South Street, czyli do post-hippisowskiej dzielnicy. Nie byłem tam wcześniej i musze przyznać, że całkiem fajne miejsce. Europa mi się przypomniała. Kluby, sklepy muzyczne, knajpy - jak w Nowym Jorku, tyle, że bez tego nowojorskiego snobizmu i blichtru. Architektura pod wpływem Gaudiego, Picassa i dzieci-kwiatów. Coś kompletnie innego.
Wieczór przegadaliśmy w knajpie, a na nocleg zakotwiczyliśmy u Asy. Carlos i Antonio pojechali spać do Orawan. W niedziele rano (rano? kole południa, bo skończyliśmy balować o 4 nad ranem, co jeszcze nam się tu nie zdarzyło) pojechaliśmy zobaczyć stare więzienie stanowe. Obiekt w stanie rozpadu, w związku z czym oczywiście jak to w US należało podpisać oświadczenie, że wchodzimy na własną odpowiedzialność, mimo tego, że jeszcze się tam żaden wypadek nie zdarzył :-). Ale jak to mówią: Szczerzącego Bosek strzyże, więc się chłopaki zabezpieczyli. Jak ktoś ogląda Ally McDebill to wie o co chodzi z procesowaniem się o byle gówno. Może ja oskarżę google, ze przez nich się uzależniłem od bloga :-)?
W sumie było fajnie, pogadaliśmy trochę z ludzmi, zobaczyliśmy to i owo, ale została jeszcze długa lista miejsc do zobaczenia w Philly. Jeszcze jeden weekend co najmniej. No i pewnie znów zrobimy jakieś zaqpy polskiego żarła, bo w niedziele wieczorem to się obżeraliśmy strasznie. Nawet Carlos docenił słoik polskiego majonezu, który dostał od nas w prezencie. Z niewiadomych mi powodów podstawowym składnikiem lokalnego jedzenia jest ocet. Majonez z octem, ogórki w occie, dressingi (czyli sosy do sałatek) też na occie, wszystkie mięsa które jedliśmy w knajpach to "głęboki tłuszcz" albo "grill" ale zawsze marynowany w occie. Nadkwasota murowana po miesiącu. Dobrze, że chociaż frytek na occie nie smażą.
Hehe, ale i tak najbardziej mi się podobał komentarz Carlosa, jak wyszliśmy z polskiej dzielnicy. Powiedział, że nie kłamałem, kiedy mówiłem, że polskie dziewczyny są najładniejsze. Cóż... Pierre już to zdążył potwierdzić :-), a za nim w kolejce cała grupa Belgów się ustawia :-).
W sobotę rano zwinęliśmy po drodze Carlosa i pognaliśmy w te pędy, żeby nam sklepów nie pozamykali. Chcieliśmy też zdążyć wejść do Independence Hall i zobaczyc dzwonek "Liberty Bell". Oczywiście z krążeniem po ulicach bez mapy i wędrówką po polskiej dzielnicy nie udało nam się już dostać biletów do Independence Hall, ale za to poszliśmy na South Street, czyli do post-hippisowskiej dzielnicy. Nie byłem tam wcześniej i musze przyznać, że całkiem fajne miejsce. Europa mi się przypomniała. Kluby, sklepy muzyczne, knajpy - jak w Nowym Jorku, tyle, że bez tego nowojorskiego snobizmu i blichtru. Architektura pod wpływem Gaudiego, Picassa i dzieci-kwiatów. Coś kompletnie innego.
Wieczór przegadaliśmy w knajpie, a na nocleg zakotwiczyliśmy u Asy. Carlos i Antonio pojechali spać do Orawan. W niedziele rano (rano? kole południa, bo skończyliśmy balować o 4 nad ranem, co jeszcze nam się tu nie zdarzyło) pojechaliśmy zobaczyć stare więzienie stanowe. Obiekt w stanie rozpadu, w związku z czym oczywiście jak to w US należało podpisać oświadczenie, że wchodzimy na własną odpowiedzialność, mimo tego, że jeszcze się tam żaden wypadek nie zdarzył :-). Ale jak to mówią: Szczerzącego Bosek strzyże, więc się chłopaki zabezpieczyli. Jak ktoś ogląda Ally McDebill to wie o co chodzi z procesowaniem się o byle gówno. Może ja oskarżę google, ze przez nich się uzależniłem od bloga :-)?
W sumie było fajnie, pogadaliśmy trochę z ludzmi, zobaczyliśmy to i owo, ale została jeszcze długa lista miejsc do zobaczenia w Philly. Jeszcze jeden weekend co najmniej. No i pewnie znów zrobimy jakieś zaqpy polskiego żarła, bo w niedziele wieczorem to się obżeraliśmy strasznie. Nawet Carlos docenił słoik polskiego majonezu, który dostał od nas w prezencie. Z niewiadomych mi powodów podstawowym składnikiem lokalnego jedzenia jest ocet. Majonez z octem, ogórki w occie, dressingi (czyli sosy do sałatek) też na occie, wszystkie mięsa które jedliśmy w knajpach to "głęboki tłuszcz" albo "grill" ale zawsze marynowany w occie. Nadkwasota murowana po miesiącu. Dobrze, że chociaż frytek na occie nie smażą.
Hehe, ale i tak najbardziej mi się podobał komentarz Carlosa, jak wyszliśmy z polskiej dzielnicy. Powiedział, że nie kłamałem, kiedy mówiłem, że polskie dziewczyny są najładniejsze. Cóż... Pierre już to zdążył potwierdzić :-), a za nim w kolejce cała grupa Belgów się ustawia :-).
niedziela, kwietnia 24, 2005
Czadzik!!!
Znalazłem to ostatnio. Google oferuje oprócz map także satelitarne zdjęcia okolicy. Super sprawa przy szukaniu drogi i znajdywaniu punktów orientacyjnych.
Nasze mieszkanie jest w trójkącie pomiędzy znacznikiem, basenem i kortami, trochę wyżej od wskazanego adresu.
Idealna sprawa dla pilotów bombowców :-). Zwłaszcza, że Pentagon fajnie widać :-). Ale już taki Capitol jest zamazany. Polecam sobie poprzesuwać mapę, albo wpisać np. "New York, NY" - można zobaczyć trochę Stanów.
Nasze mieszkanie jest w trójkącie pomiędzy znacznikiem, basenem i kortami, trochę wyżej od wskazanego adresu.
Idealna sprawa dla pilotów bombowców :-). Zwłaszcza, że Pentagon fajnie widać :-). Ale już taki Capitol jest zamazany. Polecam sobie poprzesuwać mapę, albo wpisać np. "New York, NY" - można zobaczyć trochę Stanów.
Netflix
Przypomniało mi się, że zapisaliśmy się ostatnio do Internetowej wypożyczalni DVD. Jest stała opłata za miesiąc i wybiera się filmy na stronie www. Przesyłka przychodzi do domu razem z darmową kopertą zwrotną. Nie ma ograniczeń w czasie trzymania płyty w domu. Oczywiście na pierwszy ogień poszedł "Święty Gral" i seria "Hotel Zacisze" :-), bo jak się okazuje wybór filmów zagranicznych jest całkiem niezły. Udało nam się nawet "Dzień Świra" wypożyczyć. W każdym razie wygoda straszna, zwłaszcza dla tych co nie mają samochodu i nie chce im się włóczyć po Blockbusterach, czyli lokalnych wypożyczalniach.
Zastanawiam się, czy u nas coś takiego miało by rację bytu i ile płytek DVD by poginęło w transporcie :-).
Zastanawiam się, czy u nas coś takiego miało by rację bytu i ile płytek DVD by poginęło w transporcie :-).
Great Falls, VA
Dwa tygodnie temu w niedzielę pojechaliśmy ze Słonisławem do parku Great Falls, tym razem od strony Virginii. Wreszcie udało nam się zobaczyć esencję parq, czyli wodospady w samej rzeczy, a w zasadzie bardziej coś na kształt przełomu. Oczywiście zgodnie z amerykańskimi zasadami pojechaliśmy na miejsce samochodem :-), i oczywiście uiściliśmy stosowną opłatę wjazdową. To jest istota zwiedzania w Stanach - samochodem i za opłatą :-). Wyjątek stanowi DC, gdzie muzea są za darmo, ale tu się płaci haracz w postaci mandatu za złe parkowanie, hehe.
Kolejna ciekawa rejestracja :-)
Qra, nie wiedziałem że Agnieszka się przeprowadziła do DC i jeszcze Merolem jeździ :-).
Cherry Blossom Festival
Jak co roq w DC, w okolicach połowy kwietnia, odbywa się festiwal kwitnącej wiśnii. Gdzieś wcześniej pisałem o co chodzi - dostali qpę drzewek od Japończyków na początq wieq i obsadzili nimi okolice basenu przypływowego. A teraz co roq, kiedy wiśnie kwitną odbywają się różne spotkania, degustacje, przemówienia itd. związane z Japonią. Gdzieś po drodze był Pearl Harbour, ale chyba im to bardzo nie przeszkadza - nikt nie demonstruje, nikt nie pikietuje...
W każdym razie zwala się do DC qpa luda, zwłaszcza wszelkich domorosłych fotografów (jak my :-). Nie dziwota, skoro kulminacja trwa zwykle kilka dni, czyli przeważnie jeden weekend.
W każdym razie zwala się do DC qpa luda, zwłaszcza wszelkich domorosłych fotografów (jak my :-). Nie dziwota, skoro kulminacja trwa zwykle kilka dni, czyli przeważnie jeden weekend.
Kurs angielskiego
Ostatnio Słoń przytargał do domu zdjęcia ludzi z qrsu. Przy okazji dostało mi się w skóre za to, że aparat gdzieś zachachmęciłem, jak wychodzili razem do zoo (no i ni ma zdjęć), a drugi raz jak stwierdziłem, że co niektóre uczestniczki qrsu to niczego sobie w sumie są. Zwłaszcza te z Brazylii :-).
poniedziałek, kwietnia 18, 2005
Zaleglosci
Zrobilo sie troche zaleglosci od ostatniego pisania. Wszystko dlatego, ze w tygodniu roboty w brud, a w weekend uciekamy z domu gdzie pieprz rosnie. W zeszly weekend biegalismy po DC, bo wisnie szczytowaly (he, he) a w niedziele byly Great Falls, tym razem od strony Virginii. W ten weekend bylismy w Philadelphii zeby qpic cos polskiego do jedzenia i poogladac troche miasto. Oczywiscie zdjec qpa.
W miedzyczasie przyszly bilety na Grand Prix F1 na torze w Indianapolis, IN. Wyscig jest w czerwcu, w weekend przed szkoleniem w Chicago, IL, wiec w sumie rzut beretem. Pewnie pojedziemy samochodem - w sumie to kawal drogi, ale mozna zobaczyc troche kontynentu. A w drodze powrotnej moze zahaczymy o park rozrywki Cedar Point kolo Cleveland, OH. Maja tam fajoski coaster - 420 stop (jakies 130 metrow) pionowo w dol z predkoscia 120 mil na godzine, czyli prawie 200 kilosow na godzine! Zdaje sie, ze trzeba bedzie pampersy na zmiane qpic :-). Ciekawe jak wyglada mucha rozplaskana na czole przy takiej predkosci :-). I jakiego guza zostawia :-).
W miedzyczasie przyszly bilety na Grand Prix F1 na torze w Indianapolis, IN. Wyscig jest w czerwcu, w weekend przed szkoleniem w Chicago, IL, wiec w sumie rzut beretem. Pewnie pojedziemy samochodem - w sumie to kawal drogi, ale mozna zobaczyc troche kontynentu. A w drodze powrotnej moze zahaczymy o park rozrywki Cedar Point kolo Cleveland, OH. Maja tam fajoski coaster - 420 stop (jakies 130 metrow) pionowo w dol z predkoscia 120 mil na godzine, czyli prawie 200 kilosow na godzine! Zdaje sie, ze trzeba bedzie pampersy na zmiane qpic :-). Ciekawe jak wyglada mucha rozplaskana na czole przy takiej predkosci :-). I jakiego guza zostawia :-).
poniedziałek, kwietnia 04, 2005
Słoń w interakcji :-)
Chłopaki jak się tylko zwiedziały, że Słoń przyjechał, od razu zaczęli mnie molestować, że chcą poznać i wogóle. Antonio prosto z mostu zapytał, czy Słoń jakieś koleżanki z Polski zaimportował, a Carlos usilnie próbuje się wprosić na polski obiad, a w zasadzie nawet nie tyle na samo jedzenie, co na naukę gotowania :-). Cóż, trzeba będzie im zaserwować jakigoś schaboszczaka z kapustą i do tego ziemniaki bryzgane :-). Tyle, że trzeba do Baltimore, albo do Philly po Żubrówkę i jakiego Żywca skoczyć, bo trochę wstyd - dostaliśmy od Carlosa flachę Tequilli po Bożym Narodzeniu, a Antonio się z Sangrią zadeklarował.
Prześlij komentarz
<< Powrót / Close