Philadelphia, PA
W zeszły weekend udało mi się nie iść do pracy (klient się nie przygotował, ale odbiło mi się to czkawką w tym tygodniu), więc postanowiliśmy się wypuścić do Philly. Słoń jeszcze tam nie był, więc była okazja do zwiedzania, poza tym postanowiliśmy odwiedzić polską dzielnicę i qpić trochę normalnego jedzenia, typu majonez kielecki, ogórki kiszone, czy prawdziwa kiełbasa. Poza tym był to przedostatni weekend Asy w Stanach, bo zdecydowała się na wcześniejszy powrót.
W sobotę rano zwinęliśmy po drodze Carlosa i pognaliśmy w te pędy, żeby nam sklepów nie pozamykali. Chcieliśmy też zdążyć wejść do Independence Hall i zobaczyc dzwonek "Liberty Bell". Oczywiście z krążeniem po ulicach bez mapy i wędrówką po polskiej dzielnicy nie udało nam się już dostać biletów do Independence Hall, ale za to poszliśmy na South Street, czyli do post-hippisowskiej dzielnicy. Nie byłem tam wcześniej i musze przyznać, że całkiem fajne miejsce. Europa mi się przypomniała. Kluby, sklepy muzyczne, knajpy - jak w Nowym Jorku, tyle, że bez tego nowojorskiego snobizmu i blichtru. Architektura pod wpływem Gaudiego, Picassa i dzieci-kwiatów. Coś kompletnie innego.
Wieczór przegadaliśmy w knajpie, a na nocleg zakotwiczyliśmy u Asy. Carlos i Antonio pojechali spać do Orawan. W niedziele rano (rano? kole południa, bo skończyliśmy balować o 4 nad ranem, co jeszcze nam się tu nie zdarzyło) pojechaliśmy zobaczyć stare więzienie stanowe. Obiekt w stanie rozpadu, w związku z czym oczywiście jak to w US należało podpisać oświadczenie, że wchodzimy na własną odpowiedzialność, mimo tego, że jeszcze się tam żaden wypadek nie zdarzył :-). Ale jak to mówią: Szczerzącego Bosek strzyże, więc się chłopaki zabezpieczyli. Jak ktoś ogląda Ally McDebill to wie o co chodzi z procesowaniem się o byle gówno. Może ja oskarżę google, ze przez nich się uzależniłem od bloga :-)?
W sumie było fajnie, pogadaliśmy trochę z ludzmi, zobaczyliśmy to i owo, ale została jeszcze długa lista miejsc do zobaczenia w Philly. Jeszcze jeden weekend co najmniej. No i pewnie znów zrobimy jakieś zaqpy polskiego żarła, bo w niedziele wieczorem to się obżeraliśmy strasznie. Nawet Carlos docenił słoik polskiego majonezu, który dostał od nas w prezencie. Z niewiadomych mi powodów podstawowym składnikiem lokalnego jedzenia jest ocet. Majonez z octem, ogórki w occie, dressingi (czyli sosy do sałatek) też na occie, wszystkie mięsa które jedliśmy w knajpach to "głęboki tłuszcz" albo "grill" ale zawsze marynowany w occie. Nadkwasota murowana po miesiącu. Dobrze, że chociaż frytek na occie nie smażą.
Hehe, ale i tak najbardziej mi się podobał komentarz Carlosa, jak wyszliśmy z polskiej dzielnicy. Powiedział, że nie kłamałem, kiedy mówiłem, że polskie dziewczyny są najładniejsze. Cóż... Pierre już to zdążył potwierdzić :-), a za nim w kolejce cała grupa Belgów się ustawia :-).
W sobotę rano zwinęliśmy po drodze Carlosa i pognaliśmy w te pędy, żeby nam sklepów nie pozamykali. Chcieliśmy też zdążyć wejść do Independence Hall i zobaczyc dzwonek "Liberty Bell". Oczywiście z krążeniem po ulicach bez mapy i wędrówką po polskiej dzielnicy nie udało nam się już dostać biletów do Independence Hall, ale za to poszliśmy na South Street, czyli do post-hippisowskiej dzielnicy. Nie byłem tam wcześniej i musze przyznać, że całkiem fajne miejsce. Europa mi się przypomniała. Kluby, sklepy muzyczne, knajpy - jak w Nowym Jorku, tyle, że bez tego nowojorskiego snobizmu i blichtru. Architektura pod wpływem Gaudiego, Picassa i dzieci-kwiatów. Coś kompletnie innego.
Wieczór przegadaliśmy w knajpie, a na nocleg zakotwiczyliśmy u Asy. Carlos i Antonio pojechali spać do Orawan. W niedziele rano (rano? kole południa, bo skończyliśmy balować o 4 nad ranem, co jeszcze nam się tu nie zdarzyło) pojechaliśmy zobaczyć stare więzienie stanowe. Obiekt w stanie rozpadu, w związku z czym oczywiście jak to w US należało podpisać oświadczenie, że wchodzimy na własną odpowiedzialność, mimo tego, że jeszcze się tam żaden wypadek nie zdarzył :-). Ale jak to mówią: Szczerzącego Bosek strzyże, więc się chłopaki zabezpieczyli. Jak ktoś ogląda Ally McDebill to wie o co chodzi z procesowaniem się o byle gówno. Może ja oskarżę google, ze przez nich się uzależniłem od bloga :-)?
W sumie było fajnie, pogadaliśmy trochę z ludzmi, zobaczyliśmy to i owo, ale została jeszcze długa lista miejsc do zobaczenia w Philly. Jeszcze jeden weekend co najmniej. No i pewnie znów zrobimy jakieś zaqpy polskiego żarła, bo w niedziele wieczorem to się obżeraliśmy strasznie. Nawet Carlos docenił słoik polskiego majonezu, który dostał od nas w prezencie. Z niewiadomych mi powodów podstawowym składnikiem lokalnego jedzenia jest ocet. Majonez z octem, ogórki w occie, dressingi (czyli sosy do sałatek) też na occie, wszystkie mięsa które jedliśmy w knajpach to "głęboki tłuszcz" albo "grill" ale zawsze marynowany w occie. Nadkwasota murowana po miesiącu. Dobrze, że chociaż frytek na occie nie smażą.
Hehe, ale i tak najbardziej mi się podobał komentarz Carlosa, jak wyszliśmy z polskiej dzielnicy. Powiedział, że nie kłamałem, kiedy mówiłem, że polskie dziewczyny są najładniejsze. Cóż... Pierre już to zdążył potwierdzić :-), a za nim w kolejce cała grupa Belgów się ustawia :-).
Prześlij komentarz
<< Powrót / Close