Polaków obraz samolotowy
No to stało się - 17 grudnia 2004 zapakowałem się w końcu w samolot PLL LOT i miałem odlot :-). Na "szczęście" trafiło mi się krzesło w środkowym rzędzie pośrodku. Podróż US-PL trwa jakieś 2 godziny krócej niż podróż w odwrotnym kierunku, a wszystko przez kierunek wiatrów na wysokości przelotowej. Dują w naszą stronę :-).
Trzeba przyznać, że towarszystwo mi się udało. Po prawicy zasiadł młodzieniec odziany z lekka hiphopowo-murzyńsko-młodzieżowo. Znak charakterystyczny: opaska frotte na czole. Pierwsze wrażenie było więc oczywiste: mam do czynienia z klasycznym przedstawicielem spłyconej umysłowo młodzieży autochtonicznej. Jakież było me zdziwienie, kiedy młodzieniec ów odezwał się do mnie w moim ojczystym języq, oczywiście z klasycznym amerykanskim akcentem, twierdząc bez ogródek, że jest Polakiem, a jakże, gdzieś spod Rzeszowa. No proszę, pomyślał Miś o bardzo małym rozumq, całkiem ładnie się wtopiłeś w qlturę. Ciekawość nie dawała mi spokoju, a zwłaszcza akcent, bo takowego nie nabywa się zbyt szybko, więc rozpocząłem moje małe śledztwo. W ogniu krzyżowych pytań :-) o okres pobytu w US młodzieniec wymiękł i przyznał się, że urodził się w US w stanie New Jersey, a pod Rzeszowem ma jakąś rodzinę, którą dość często odwiedza. No proszę, pomyślał Miś o bardzo małym rozumq po raz drugi, do tej pory wszyscy chcieli się przefabowywać w drugą stronę, a tu nagle taka zmiana.
Młodzieniec ów, którego imienia spamiętać dane mi nie było, rozczulił mnie prawie do łez jeszcze kilka razy w ciągu lotu. Po pierwsze notorycznie sprawdzał czy ma zasięg w komórce, i to zarówno przed startem jak i w ciągu lotu. Oczywiście stewardesy stanowczo zwróciły mu uwagę, ale gdzie tam - przecież amerykańskie wychowanie wpaja w umysły niewinnych młodych ludzi, że wszyscy oni są wyjątkowi, więc tak też się potem zachowują. Ja wyszedłem z założenia, że jedna komórka wiosny nie czyni i że może dolecimy i wogóle się nie odzywałem. Jakoś ciężko sobie wyobrazić zasięg na wysokości kilku tysięcy stóp nad oceanem, ale mogę się mylić - nie urodziłem się w USA :-).
Drugie rozczulenie nadeszło, kiedy w toq rozmowy okazało się, że młodzieniec ów nie wykazuje jakichkolwiek szerszych zainteresowań. Próbowałem go podpytać o zdaje się wszystko co w US popularne: sport, muza, kompy, nawet laski ;-), ale strasznie opornie szło. Wszystko czym się wykazał w ciągu lotu, to pokaźna kolekcja filmów DVD razem z przenośnym odtwarzaczem, który padł mu podczas oglądania drugiego filmu. Całkiem nieźle, biorąc pod uwaqę, że bateria mojego laptopa spokojnie wystarczyła na jeden film i jeszcze trochę zapasu w niej zostało. A ponieważ zabrałem drugą, od mojego firmowego laptopa, to trochę biedakowi mina zrzedła, bo na początq dumny był (jak to amerykan) jak paw ze swego nowego (podobno) nabytq, a mnie się udało dwa filmy obejrzeć.
Ostatni motyw był związany z faktem, że Polacy powracający do Polski mają tendencje do uchlania się na umór na pokładzie samolotu. Zwłaszcza ci wracający po raz pierwszy, o czym poinformował mnie mój drugi sąsiad, ale o nim za chwilę. Dziwne, pomyślał Miś o bardzo małym rozumq, ja się nie urżnąłem :-). Ale to może tylko dlatego, że łeb mi chciało rozsadzić i szukałem ukojenia u Pana Dola, a nie Alkohola. W każdym razie znalazło się za nami towarzystwo wzajemnej adoracji z flachą mandarynkowego Absoluta. Co prawda stewardesy chodziły i zwracały uwagę, ale mało sqtecznie. Chłopaki flachę otworzyły i oczywiście dawaj drzeć koparę na cały pokład. Jak się zgadali z moim "rzeszowiakiem", to zaraz się okazało, że któryś też z tamtych okolic i "rzeszowiak" dostał karniaka w postaci pokładowej musztardówy pełnej Absoluta. No i tu mu mina zrzedła po raz wtóry, bo jak Cię do knajpy wpuszczają od 18 lat, a pić pozwalają od 21, to nie dziwota, że chłop nie wprawiony w bojach. A widzisz, pomyślał Miś o bardzo małym rozumq po raz kolejny, następnym razem jak Cię zapytają skąd jesteś, to już się tak szybko do polskiego pochodzenia nie przyznasz. Żal mi go trochę było potem, bo opędzić się nie mógł od natrętnych narodowych moczymordów, ale znalazłem sobię rozrywkę w postaci pogawędki z drugim sąsiadem.
Mój drugi sąsiad był naszego pochodzenia. Musiał być zaciekłym turystą :-), bo przesiedział w Stanach 14 lat ("Turyści tu spędzają przeciętnie osiem lat"). W międzyczasie zdążył założyć firmę, która rozrosła się do całkiem przyzwoitych rozmiarów. Jak sam stwierdził, zatrudnia około 100 osób. Pochodził, a jakże, z Łomży ("w Łomży nie ma teraz żadnej roboty"). W ciągu tych nastu lat zdążył się nabawić zielonej karty. I wracał do kraju, żeby zwinąć swoich nastoletnich synów ze sobą. Choć jak przyznał ostatni raz był w kraju 5 lat wcześniej. Trzeba mieć trochę samozaparcia, żeby się porwać na życie z dala od rodziny przez tyle czasu. Nie wspominając o tym co go czeka teraz, bo nauczenie się od nowa współżycia rodzinnego nie będzie łatwe ani dla niego, ani dla chłopaków... W każdym razie resztę lotu spędziłem gawędząc sobie mile o naszych obserwacjach poczynionych w Stanach.
Do pełni śmietanki towarzyskiej nie mogło zabraknąć rozgadanego starszego pana, który przy okazji proszenia o kolejne winko czy piwko całkiem nieszkodliwie flirtował ze stewardesami chojrakując przy tym strasznie, ile on to w poprzednim locie nie wypił. Efekt był oczywisty: dziadzio się skutecznie urżnął, i co gorsze musiał się obudzić z niezłym kacem, bo nawet śniadania nie tknął, tylko wlewał w siebie wody ile wlazło. Nie wiem co gorsze: przeżyć kaca po mixie na pokładzie samolotu (niskie ciśnienie w kabinie), czy wyjść z samolotu tak pijanym, żeby się mało na schodach nie zabić :-).
O 9 nad ranem byłem na Okęciu.
Trzeba przyznać, że towarszystwo mi się udało. Po prawicy zasiadł młodzieniec odziany z lekka hiphopowo-murzyńsko-młodzieżowo. Znak charakterystyczny: opaska frotte na czole. Pierwsze wrażenie było więc oczywiste: mam do czynienia z klasycznym przedstawicielem spłyconej umysłowo młodzieży autochtonicznej. Jakież było me zdziwienie, kiedy młodzieniec ów odezwał się do mnie w moim ojczystym języq, oczywiście z klasycznym amerykanskim akcentem, twierdząc bez ogródek, że jest Polakiem, a jakże, gdzieś spod Rzeszowa. No proszę, pomyślał Miś o bardzo małym rozumq, całkiem ładnie się wtopiłeś w qlturę. Ciekawość nie dawała mi spokoju, a zwłaszcza akcent, bo takowego nie nabywa się zbyt szybko, więc rozpocząłem moje małe śledztwo. W ogniu krzyżowych pytań :-) o okres pobytu w US młodzieniec wymiękł i przyznał się, że urodził się w US w stanie New Jersey, a pod Rzeszowem ma jakąś rodzinę, którą dość często odwiedza. No proszę, pomyślał Miś o bardzo małym rozumq po raz drugi, do tej pory wszyscy chcieli się przefabowywać w drugą stronę, a tu nagle taka zmiana.
Młodzieniec ów, którego imienia spamiętać dane mi nie było, rozczulił mnie prawie do łez jeszcze kilka razy w ciągu lotu. Po pierwsze notorycznie sprawdzał czy ma zasięg w komórce, i to zarówno przed startem jak i w ciągu lotu. Oczywiście stewardesy stanowczo zwróciły mu uwagę, ale gdzie tam - przecież amerykańskie wychowanie wpaja w umysły niewinnych młodych ludzi, że wszyscy oni są wyjątkowi, więc tak też się potem zachowują. Ja wyszedłem z założenia, że jedna komórka wiosny nie czyni i że może dolecimy i wogóle się nie odzywałem. Jakoś ciężko sobie wyobrazić zasięg na wysokości kilku tysięcy stóp nad oceanem, ale mogę się mylić - nie urodziłem się w USA :-).
Drugie rozczulenie nadeszło, kiedy w toq rozmowy okazało się, że młodzieniec ów nie wykazuje jakichkolwiek szerszych zainteresowań. Próbowałem go podpytać o zdaje się wszystko co w US popularne: sport, muza, kompy, nawet laski ;-), ale strasznie opornie szło. Wszystko czym się wykazał w ciągu lotu, to pokaźna kolekcja filmów DVD razem z przenośnym odtwarzaczem, który padł mu podczas oglądania drugiego filmu. Całkiem nieźle, biorąc pod uwaqę, że bateria mojego laptopa spokojnie wystarczyła na jeden film i jeszcze trochę zapasu w niej zostało. A ponieważ zabrałem drugą, od mojego firmowego laptopa, to trochę biedakowi mina zrzedła, bo na początq dumny był (jak to amerykan) jak paw ze swego nowego (podobno) nabytq, a mnie się udało dwa filmy obejrzeć.
Ostatni motyw był związany z faktem, że Polacy powracający do Polski mają tendencje do uchlania się na umór na pokładzie samolotu. Zwłaszcza ci wracający po raz pierwszy, o czym poinformował mnie mój drugi sąsiad, ale o nim za chwilę. Dziwne, pomyślał Miś o bardzo małym rozumq, ja się nie urżnąłem :-). Ale to może tylko dlatego, że łeb mi chciało rozsadzić i szukałem ukojenia u Pana Dola, a nie Alkohola. W każdym razie znalazło się za nami towarzystwo wzajemnej adoracji z flachą mandarynkowego Absoluta. Co prawda stewardesy chodziły i zwracały uwagę, ale mało sqtecznie. Chłopaki flachę otworzyły i oczywiście dawaj drzeć koparę na cały pokład. Jak się zgadali z moim "rzeszowiakiem", to zaraz się okazało, że któryś też z tamtych okolic i "rzeszowiak" dostał karniaka w postaci pokładowej musztardówy pełnej Absoluta. No i tu mu mina zrzedła po raz wtóry, bo jak Cię do knajpy wpuszczają od 18 lat, a pić pozwalają od 21, to nie dziwota, że chłop nie wprawiony w bojach. A widzisz, pomyślał Miś o bardzo małym rozumq po raz kolejny, następnym razem jak Cię zapytają skąd jesteś, to już się tak szybko do polskiego pochodzenia nie przyznasz. Żal mi go trochę było potem, bo opędzić się nie mógł od natrętnych narodowych moczymordów, ale znalazłem sobię rozrywkę w postaci pogawędki z drugim sąsiadem.
Mój drugi sąsiad był naszego pochodzenia. Musiał być zaciekłym turystą :-), bo przesiedział w Stanach 14 lat ("Turyści tu spędzają przeciętnie osiem lat"). W międzyczasie zdążył założyć firmę, która rozrosła się do całkiem przyzwoitych rozmiarów. Jak sam stwierdził, zatrudnia około 100 osób. Pochodził, a jakże, z Łomży ("w Łomży nie ma teraz żadnej roboty"). W ciągu tych nastu lat zdążył się nabawić zielonej karty. I wracał do kraju, żeby zwinąć swoich nastoletnich synów ze sobą. Choć jak przyznał ostatni raz był w kraju 5 lat wcześniej. Trzeba mieć trochę samozaparcia, żeby się porwać na życie z dala od rodziny przez tyle czasu. Nie wspominając o tym co go czeka teraz, bo nauczenie się od nowa współżycia rodzinnego nie będzie łatwe ani dla niego, ani dla chłopaków... W każdym razie resztę lotu spędziłem gawędząc sobie mile o naszych obserwacjach poczynionych w Stanach.
Do pełni śmietanki towarzyskiej nie mogło zabraknąć rozgadanego starszego pana, który przy okazji proszenia o kolejne winko czy piwko całkiem nieszkodliwie flirtował ze stewardesami chojrakując przy tym strasznie, ile on to w poprzednim locie nie wypił. Efekt był oczywisty: dziadzio się skutecznie urżnął, i co gorsze musiał się obudzić z niezłym kacem, bo nawet śniadania nie tknął, tylko wlewał w siebie wody ile wlazło. Nie wiem co gorsze: przeżyć kaca po mixie na pokładzie samolotu (niskie ciśnienie w kabinie), czy wyjść z samolotu tak pijanym, żeby się mało na schodach nie zabić :-).
O 9 nad ranem byłem na Okęciu.
Prześlij komentarz
<< Powrót / Close