niedziela, maja 01, 2005

Baseball game

W piątek wieczorem pojechaliśmy do Baltimore na mecz baseball'a. Antonio wygrał cztery bilety na mecz Baltimore Orioles vs. Tampa Bay, w konkursie organizowanym przez swoje biuro. Nie wiem co to był za konkurs, ani co było główną nagrodą, bo bilety dostał za zajęcie ostatniego miejsca :-).

W każdym razie miejsca były bardzo dobre - siedzieliśmy dwa rzędy za "ławką drużyny gości", więc wszystko było widać z bliska. Szczerze mówiąc nawet nie wiem jakim wynikiem zakończyło się spotkanie, chyba Orioles wygrali. Cały ten baseball jest nudny jak flaki z olejem. Dwie i pół godziny mniej więcej trwa takie spotkanie. Sqteczność trafienia kijem w piłkę to jakieś 25%, sqteczność wybicia jej w jakimś sensownym kierynku, a nie w trybuny za sobą to jakieś następne 15%-20% z tych 25%, a nawet jeśli wybiją ją w sensownym kierunku to zwykle kolesie łapią piłkę zanim upadnie na trawe i zabawa w wybijanie zaczyna się od nowa. Tak, że doczekać się jakiegoś punktu, to naprawde można się zniechęcić.

Pewnie dlatego większość czasu przegadaliśmy z Antoniem. Carlos się wciągnął w grę, ale chyba tylko dlatego, że kiedyś w Meksyku grał w baseball, więc może podążał za wątkiem gry. Nam się nawet wstawać nie chciało jak piłka leciała na home run, czyli w tak zwane buraki, bo i tak sqteczność takiego lotu to jakieś 10%, reszta ląduje w rękawicy łapacza. W całym meczu, który widzieliśmy poszły dwa home run'y (części nie wiedzieliśmy, bo zgodnie z lokalnymi zwyczajami staliśmy w kolejce po hot-dog'a i piwo). A tak to kilkanaście razy poleciała jeszcze, q uciesze gawiedzi, w trybuny. Więc czym tu się ekscytować?

Chociaż lokalni mają chyba jakąś "podjarę", bo za nami siedział koleś, który przez cały mecz sqtecznie "darł ryja" do zawodników. Głównie niepoprawne politycznie epitety pod adresem przeciwników. Z tego co rozumiałem, to nie były to bardzo ostre określenia, bardziej - powiedziałbym - ironiczne niż obraźliwe. I chyba zawodnicy musieli je słyszeć, bo widać było, że reagują na wrzaski. Gdzieś pod koniec meczu nadciągnęło jeszcze stadko lokalnych nastolatek, które zaczęły kolesiowy wtórować, pozbawiając nas na jakiś czas pełni władz słuchowych przeraźliwym wrzaskiem tuż za uchem.

Oczywiście po meczu stadion opustoszał dosłownie w kwadrans, a parking wraz z nim. Ludzi wymiotło. Nikt się nie awanturował, chociaż zdarzały się jednostki, które sobie to i owo głośniej wykrzykiwały.

Myśmy przeparkowali jeszcze samochód i ruszyli na podbój jakiegoś baru. I troche nam zeszło z tymi podbojami - Carlos za punkt honoru wziął sobie przekonanie nas do tequili (mnie tam wcale przekonywać nie trzeba :-). W każdym razie z godzine nam zajęło odwiezienie Antonia do domu, bo w stanie wskazującym nie potrafił znaleźć właściwej drogi, biedaczek. W drodze powrotnej zaczęło strasznie padać, ale Słoń, który prowadził, widać nie przejął tym za bardzo, bo dzielnie walczył ze strugami deszczu. Carlos twardo jej asystował, nawijając makaron na uszy całą drogę, a mnie się zaczynało delikatnie drzemać :-), co o piątej nad ranem nie było dla mnie zaskoczeniem.

Za tydzień planujemy wyskoczyć na zwiedzanie Baltimore. Jest jakaś historyczna dzielnica, no i znaleźliśmy w Internecie polskie sklepy z żarciem usytuowane w tym mieście. O, panie :-).