World of Coca-Cola
W Atlancie ma swoją siedzibę producent bodajże najsłynniejszego odrdzewiacza - Coca-Cola. A skoro siedziba, to i muzeum - jak przystało na krótką amerykańską historię :-). W porównaniu z Muzeum Heinekena w Amsterdamie, to jednak straszna nędza. Dodatkowo oburzający jest fakt, że za zwiedzanie tego muzeum należy uiścić opłatę (u Heiniego też się płaci, ale przynajmiej dorzucają jakieś ładne szklanki, a tu nic :-).
Historia samego napoju jest oczywiście jednym wielkim zbiegiem okoliczności. Jakiś nikomu nieznany aptekarz coś sobie przypadkiem zmieszał i wyszedł mu jakiś smakowity syropik, który rozcieńczał wodą i wciskał ludziom za 50 centow od szklanki. Nawet bąbelki też się znalazły przez przypadek: napój był sprzedawany w barach w postaci tegoż samego syropu rozcieńczanego wodą i jakiś barman pomylił kranówę z sodową :-). Potem weszły butelki, marketing międzynarodowy i wielki sukces rynkowy.
Generalnie muzeum jest zbiorem przede wszystkim reklam słynnego napoju. Praktycznie od początku produkcji i istnienia. Do tego dochodzi cała qpa rozmaitych godżetów typu pierwsze radio przenośne (wielkości pustaka :-) z logiem koncernu, pierwszy tekturowy sześciopak, pierwsze pudło na lód (lodówka?), pierwsze maszyny do butelkowania, do sprzedaży itd. itd. - w każdym razie jest tego badziewia od groma i trochę. Ale największą "atrakcją" jest degustacja większości trunków "warzonych" przez koncern - z różnych stron świata. Mnie osobiście najwięcej radości sprawiła podłoga w tych pomieszczeniach - lepka jak siedem nieszcześć. Tona cukru pod butami.
W sumie to się ucieszyłem z tej degustacji - nie musiałem od razu qpować 24-paka, żeby spróbować kolejnego paskudztwa. Jakoś nie byłem zaskoczony, gdy się okazało, że oprócz Diet Coke, zwanej po ludzku (czyli po naszemu :-) Coca-Cola Light, nic więcej się już do spożycia nie nadaje. Co więcej - mnie wystarczyło wychylić dosłownie po łyku wszystkiego, żeby mój żołądek zaczął się przychylać do propozycji rozmowy z wielkim białym telefonem, a z tego co widziałem to ludziki sobie tam dawały radę z większymi dawkami. Brrr...
W każdym razie kolejny element amerykańskiej pop qltury został zapoznany :-). Dla podniesienia wagi tego wynalazq należało by dodać, że lokalne społeczeństwo nazywa większość tych trunków jednym słowem - "soda", i w knajpach/restauracjach bardzo popularnym zwyczajem jest "refill", czyli jak się komuś przez przypadek skończy soda przed końcem posiłq to kelner leci z wywieszonym jęzorem i przynosi następną szklanicę bez pytania.
---
A po zakończeniu zwiedzania udało mi się spotkać z Nickiem (Holandia) i jego żoną Heather (US), którzy na Święto Indyka pojechali na klasyczne obżarstwo do rodziny do Kansas City. Też się, biedaki, napedałowali - 2000 mil całej podróży ale rozbite na kilka dni.
Historia samego napoju jest oczywiście jednym wielkim zbiegiem okoliczności. Jakiś nikomu nieznany aptekarz coś sobie przypadkiem zmieszał i wyszedł mu jakiś smakowity syropik, który rozcieńczał wodą i wciskał ludziom za 50 centow od szklanki. Nawet bąbelki też się znalazły przez przypadek: napój był sprzedawany w barach w postaci tegoż samego syropu rozcieńczanego wodą i jakiś barman pomylił kranówę z sodową :-). Potem weszły butelki, marketing międzynarodowy i wielki sukces rynkowy.
Generalnie muzeum jest zbiorem przede wszystkim reklam słynnego napoju. Praktycznie od początku produkcji i istnienia. Do tego dochodzi cała qpa rozmaitych godżetów typu pierwsze radio przenośne (wielkości pustaka :-) z logiem koncernu, pierwszy tekturowy sześciopak, pierwsze pudło na lód (lodówka?), pierwsze maszyny do butelkowania, do sprzedaży itd. itd. - w każdym razie jest tego badziewia od groma i trochę. Ale największą "atrakcją" jest degustacja większości trunków "warzonych" przez koncern - z różnych stron świata. Mnie osobiście najwięcej radości sprawiła podłoga w tych pomieszczeniach - lepka jak siedem nieszcześć. Tona cukru pod butami.
W sumie to się ucieszyłem z tej degustacji - nie musiałem od razu qpować 24-paka, żeby spróbować kolejnego paskudztwa. Jakoś nie byłem zaskoczony, gdy się okazało, że oprócz Diet Coke, zwanej po ludzku (czyli po naszemu :-) Coca-Cola Light, nic więcej się już do spożycia nie nadaje. Co więcej - mnie wystarczyło wychylić dosłownie po łyku wszystkiego, żeby mój żołądek zaczął się przychylać do propozycji rozmowy z wielkim białym telefonem, a z tego co widziałem to ludziki sobie tam dawały radę z większymi dawkami. Brrr...
W każdym razie kolejny element amerykańskiej pop qltury został zapoznany :-). Dla podniesienia wagi tego wynalazq należało by dodać, że lokalne społeczeństwo nazywa większość tych trunków jednym słowem - "soda", i w knajpach/restauracjach bardzo popularnym zwyczajem jest "refill", czyli jak się komuś przez przypadek skończy soda przed końcem posiłq to kelner leci z wywieszonym jęzorem i przynosi następną szklanicę bez pytania.
---
A po zakończeniu zwiedzania udało mi się spotkać z Nickiem (Holandia) i jego żoną Heather (US), którzy na Święto Indyka pojechali na klasyczne obżarstwo do rodziny do Kansas City. Też się, biedaki, napedałowali - 2000 mil całej podróży ale rozbite na kilka dni.
Prześlij komentarz
<< Powrót / Close