poniedziałek, września 06, 2004

Niagara Falls, NY

Z okazji Labour Day (wypadl w poniedzialek w tym roku) postanowilismy sie w niedziele wybrac nad Wodospad Niagara. Poczatkowo bylem troche sceptycznie nastawiony, bo nie mialem wizy kanadyjskiej, a slyszalem, ze po kanadyjskiej stronie jest znacznie lepszy widok. Wstepne zalozenia byly takie, ze mielismy nocowac na miejscu, ale poniewaz nie zrobilismy wczesniej rezerwacji ostatecznie stanelo na tym, ze wracamy jeszcze w niedziele i zostawilismy wszystkie zapasowe ciuchy w hotelu (co jak sie pozniej okazalo, bylo najwiekszym bledem:-).

Wyjechalismy jak zwykle o piatej nad ranem. Po drodze przerwa na sniadanie: szwedzki stol za 6 dolarow w przydroznym barze. Na amerykanskim szwedzkim stole jest jajecznica (z jajek w proszku zdaje sie) na bekonie (spieczonym na glebokim tluszczu na czipsy). Do tego serek wiejski (granulki w smietanie light) i kielbaski przypominajace psia fizjologie. Zeby bylo jasne: jestem nastawiony anty do amerykanskiego zarcia, bo jest ohydne. Jadlem przerozny junk food w Polsce i w Europie. Jadlem w obskurnych barach serwujacych polska kuchnie ostatniej kategorii. Jednak wszystko bylo lepsze od tego co serwuja tutaj. Wcale sie nie dziwie, ze wiekszosc ma nadwage i zyly pelne cholesterolu. Gdybym jadl ta cholerna jajecznice na bekonie codziennie, tez bym tak wygladal.

Wracajac do wyprawy: 420 mil w jedna strone, dwa tankowania po drodze (wg komputera pokladowego srednio 20 mil na galonie, co daje kole 12 litrow na setke!!! - na autostradzie, przy stalej predkosci kolo 75-80 mil/h czyli 120-130 km/h - to sarkastyczna uwaga dla zwolennikow amerykanskiej motoryzacji) i kole poludnia bylismy na miejscu.

Oczywiscie jeszcze zanim wjechalismy na dobre do miasta pojawily sie "centra turystyczne" oferujace kompleksowe zwiedzanie za 65 dolcow. Poniewaz nikt z nas jeszcze z byka nie spadl (moze z wyjatkiem Antonia, ktory jest z Hiszpanii, wiec diabli go tam wiedza:-), postanowilismy dojechac do centrum i dopiero tam sie rozejrzec. Oczywiscie sie oplacilo: za 25 dolcow kupilismy Passport to the Falls. Co prawda skorzystalismy tylko z 3 atrakcji, ale i tak koszt byl nizszy niz gdybysmy chciali pojedynczo placic.

Najpierw byl rejs po rzece. Dwie godziny stania w kolejce dla 15 minut rejsu, ale warto bylo. Dostalismy sliczne niebieskie pelerynki. Oczywiscie i tak bylismy mokrzy jak wrocilismy z rejsu. Zdjecia sa ponizej. Wodospadzik robi wrazenie: 2.5 miliona litrow wody na sekunde. Podobno w 1969 Amerykanie wpadli na genialny pomysl: zatrzymali przeplyw wody przez American Falls na kilka miesiecy, zeby usunac kamienie spod wodospadu. Mialo byc jeszcze bardziej pod publike. Ale okazalo sie, ze koszty za wysokie i odpuscili.

Potem nas zagnalo do Caves of the Wind. Kolejne dwie godziny stania w kolejce. Tym razem dostalismy top trendy klapeczki i kusawe, tym razem zolte, pelerynki. No i plastikowa siatke na buty. Na szczescie przezornie schowalem do niej tez wszytkie szpeja z kieszeni spodni. Prysznic byl niezly. Wyszlismy stamtad przemoczeni do suchej nitki. Poniewaz nikt nie mial ciuchow do przebrania, a byla juz 19-ta to stanie w mokrych gaciach bylo malo przyjemne. Zrobilismy wiec okupacje toalet, zwlaszcza suszarek :-). A potem dokonalismy radosnego odkrycia: pojazd, ktory obwozil ludzi po okolicy mial z boku wylot powietrza z chlodnicy, albo ze skraplacza z klimy - wazne, ze gorace powietrze lecialo. Stalismy tak kolo tego pojazdu caly czas dopoki nie pojechal. A potem kolo nastepnego i nastepnego. Az sie wysuszylismy.

Do punktu widokowego Horseshoe Falls dotarlismy jak zaczelo sie sciemniac. Wszyscy byli troche zmeczeni, ale postanowilismy poczekac do sztucznych ognii, ktore mialy byc o 22-giej. Po cichu liczylem, ze sprobuje zrobic kilka zdjec sztucznych ognii, co nie jest najlatwiejsza sztuka. Zwlaszcza bez statywu :-). W kazdym razie nie doczekalismy sie sztucznych ognii, bo kwadrans po 22-giej przyjechal jakis mily pan i radosnie obwiescil przez megafon, ze z przyczyn technicznych pokaz sie nie odbedzie. Troche sie wnerwilem, bo nie dosc, ze nici ze zdjec, to jeszcze moglismy w ciagu dwoch godzin, ktore czekalismy praktycznie bezczynnie (poza kolacja oczywiscie), zrobic troche mil w drodze powrotnej. A tak wyjechalismy z Niagara Falls o 23-ciej.

W tak zwanym miedzyczasie okazalo sie jeszcze, ze Antonio (Hiszpania) posial swoj prawdziwy paszport. Przeszukalismy wszystkie zakamarki w obydu samochodach i nic. Postanowilismy zatrzymac sie w miescu gdzie jedlismy sniadanie, bo Antonio podejrzewal, ze mogl mu wypasc, kiedy wyciagal portfel. Oczywiscie zatrzymanie sie po drugiej stronie autostrady wymaga nawrotki pomiedzy dwoma wyjazdami. Do tego na dystansie 420 mil bylo tych punktow, podobnych do siebie jak dwie krople wody, od groma i jeszcze troche. Na szczescie ktos zatrzymal rachunek, a na nim byl jakis adres. W kazdym razie dotarlismy na miejsce o 3-ciej w nocy. Gdyby ktos byl ciekawy: bar byl otwarty. Udalo sie nawet znalezc jakiegos kierownika odpowiedzialnego za caloksztalt, ktory mial klucze do innych sklepow (niewyobrazalne!). I paszport sie znalazl. Ktos go zostawil w sklepie z pamiatkami (nie pytajcie mnie jakie pamiatki mozna qpic na autostradzie, nie wiem:-). Fuksiarz Antonio. W naszym kraju ciezko mi sobie wyobrazic, ze o 3-ciej w nocy, na srodku maksymalnego zadupia, nawet jesli ktos bedzie, to czy sie pofatyguje, zeby pomoc szukac czegokolwiek.

W kazdym razie o ile poranne 420 mil za kolkiem nie stanowilo dla mnie problemu, o tyle w drodze powrotnej czesc trasy prowadzila Asa (na wspolspacza wolalem raczej nie liczyc - predkosc z jaka podrozowalismy chyba go przerazala). Zmienialismy sie mniej wiecej co 80-100 mil. Oczywiscie znow na budziku 80 mil/h (130 km/h), zablokowane mechanizmem cruise control, tak ze nawet nie trzeba bylo nogi na pedale gazu trzymac. Wiem, ze 130 km/h na autostradzie w Europie nie robi najmniejszego wrazenia. Ale konia z rzedem temu, kto sie odwazy jechac szybciej wytworem amerykanskiej motoryzacji. Nie wiem kto projektowal zawieszenie, ale powyzej 65 mil/h auto zaczyna sie odrywac od ziemi i podazac w przez siebie obranym kierunku. Porazka. Oczywiscie znow byly dwa tankowania (jesli jestes desperatem, ktory nie ma z kim pic - qp sobie amerykanska fure - przepije Cie na pewno:-). Dotarlismy do hotelu o 7-ej nad ranem. W sam raz na sniadanie (oczywiscie jajecznica na bekonie:-). Potem prysznic i lulu.

Labour Day spedzilem zgodnie z amerykanska tradycja: odpoczywajac. W lozku oczywiscie :-).